Trójwymiarowa baśń dla całej rodziny w reżyserii twórcy "Szóstego zmysłu". To oznacza, że nie wszystko tu będzie łatwe, proste i przyjemne. Narody ognia, wody, ziemi i powietrza żyły w zgodzie. Łączył ich Avatar, uduchowiony przewodnik i opiekun. Jednak było to sto lat temu, od dawna nikt Avatara nie widział, a światem zaczęli władać ci, spod znaku "ognia". Tak oto rozpoczyna się "Ostatni władca wiatru". Warto przypomnieć sobie dawne, dobre baśnie filmowe. Dziś takich przebojów jak "Wilow", czy "Legendy" nie tworzy się. Z prostych przyczyn. Byłyby zbyt skomplikowane dla przeciętnego, amerykańskiego dwunastolatka. Na szczęście film M. Night Shyamalana pozytywnie zaskakuje pomysłem i wykonaniem (chociaż i tak nie jest w stanie równać się z poprzednikami). Opowieść o poszukiwaniu, dojrzewaniu w kontekście walk narodów - to coś przypomina z realnego świata. Nowe wcielenie Avatara, to mały chłopiec. Został nim, ponieważ dobrze wytypował cztery z tysiąca podarowanych mu przedmiotów. Czyż nie podobnie jest z Dalajlamą, którego nawet wizualnie nasz bohater przypomina? Jednak uważanie, że "Ostatni władca wiatru" to wyłącznie krytyka władz chińskich i walka o wolność Tybetu - nie to byłoby zbyt proste dla twórcy "Szóstego zmysłu". Ważne są tu "wizualne walory" odpowiednich narodów. Naród powietrza, to wspomniani już mnisi, mieszkańcy Tybetu. Naród ziemi, to biedni, azjatyccy chłopi. Naród wody, to w większości osoby o wyglądzie przeciętnego europejczyka. Naród ognia przypomina mieszkańców Bliskiego Wschodu. Cztery narody, cztery wielkie religie walczące o dominację.